Szpital


| Moi przodkowie | Fiolet i popiół. Adwent | Przed operacją | Nic więcej | Widok z okna na ulicę |


"Doświadczenie pobytu w szpitalu polega przede wszystkim na tym, że tracimy wiele z naszych cech indywidualnych i zmieniamy się w obiekty medycznych zabiegów, czyli stajemy się po prostu naszym ciałem. Jest to wielkie zrównanie zawodów, sytuacji społecznych, poziomów wykształcenia, a jednak stwierdzenie, że stajemy się tylko ciałem, nie jest poprawne, bo przecie to ciało jest oglądane przez jego mieszkańca czy właściciela i istnieje świadomość pacjenta inna niż świadomość lekarzy. I nigdzie chyba, w żadnych innych okolicznościach, nie zarysowuje się tak duży rozziew pomiędzy duszą i ciałem".

      Czesław Miłosz, My, ludzie, 15 grudnia 2002 r.




Moi przodkowie

umierali na korytarzach prowincjonalnych szpitali,
z braku miejsc wystawieni na ostateczną samotność.
W agonii przynosiły im ochłodę przeciągi, przykrytym
szarym płótnem, skulonym przed tym, co w śmierci
Boskie

umierali w dusznych chodnikach kopalń, z braku
powietrza, w ciemnym smutku, między rozpaczą
a modlitwą do świętej Barbary. W okopach, w błocie
i fekaliach, z przestrzelonym brzuchem. W czasie porodu:
życie za życie

czasem gruźlica, niekiedy nagłe krwotoki, skoki gorączki
z nieznanych przyczyn, czarna tafla stawu
albo grudka krwi wędrująca do mózgu
zabierały ich z Pszowa,
z kwitnącej łąki,
z przepoconego łóżka,
z epicentrum bólu.

Odchodzili z ulgą. W bezmiar, ku Niemu.
Chcę tak wierzyć. I wierzę, wierzę.

Czyli wiem mniej więcej jak to będzie.
Nie jestem od nich lepszy, choć jestem z ich miłości.
Dołączę do nich. Moja nadzieja jest wielka,
na ich miarę

    Lublin, 11 listopada 2002 r.




Fiolet i popiół. Adwent

         "Pan Bóg połknie cię jak kropelkę rosy"

                  św Teresa z Lisieux, Ostatnie Rozmowy

Do szpitala zabrałem "Płótno" Zagajewskiego; świeże wydanie, z okładką szarą jak przemęczona twarz pod koniec jednego z tych dni, które nie pozwalają zapomnieć o śmierci. Popiół, fiolet, adwent. Nocą, na kilka godzin przed operacją czytałem "Łąki Burgundii". Kilkakrotnie, głośno, ucząc się na pamięć ośmiu ostatnich wersetów, które brzmiały przed świtem jak wstęp do narkozy, jak błyski ośmiu błogosławieństw w grudniowym mroku:

Weszliśmy do małego kościółka pod Vezelay;
nie było tam nikogo poza niemłodym księdzem,
który śpiewał mszę świętą.
Był tak zupełnie sam, że łza, od trzystu lat
formująca się pod powieką pękniętego dzwonu,
gotowa była wyruszyć w ostatnią podróż.
Jednak zatrzymała się. Jeszcze nie, jeszcze nie.
Póki samotni śpiewają...


Rano byłem gotowy.
Na śpiew, na samotność.
Na wszystko

    Rydułtowy, 3/4 grudnia 2002 r.




Przed operacją

         "Nigdy Go nie zapomnę. Ani jego, ani tego, czego mnie nauczył. Był najlepszym człowiekiem, jakiego znałam"

                  Katarzyna Kolenda-Zaleska
                  o biskupie Janie Chrapku

Jeżeli miałoby to być dzisiaj,
nie miałbym żalu

byłem kochany, kochałem,
nie została mi nigdy odebrana łaska wiary,
wybaczono mi wiele,
pomogłem kilku ludziom dostrzec światło

widziałem kiedyś
w płomiennych zorzach wczesnego sierpniowego wieczoru
różowy obłok na ciemnobłękitnym tle
a porwany do trzeciego nieba
pozostałem wdzięczny

czegóż chcieć więcej?

    Lublin - Pszów, 8 XI - 16 XII 2002 r.




Nic więcej

To wszystko tutaj i wokół jest ważne
i godne mojego istnienia.

Ale wiatr szarpie firanką zbyt mocno
jak na zwykły przypadek.
A grube krople deszczu padają na parapet
jak łzy przejętego moim losem Boga.
A na niebie wykwitł różowy obłok
jak rumieniec wstydu na twarzy wszechświata.

Za sekundę pojawi się tęcza.

Więc wyjawię owo wstydliwe pragnienie:
być jedynie tęsknotą.
Nikim i niczym mniej

    Pszów, 4-16 grudnia 2002 r.




Widok z okna na ulicę

         "Idee tworzą bożki. Jedynie zdumienie coś przeczuwa"

                  Olivier Clement

Ujrzałem ją nagle.
W świetle neonu, zgiętą ku ziemi, smukłą, ze wzrokiem w lusterkach kałuż,
wyraźnie z głową pełną myśli, które zaprzątały jej siostrę, Tereskę z Lisieux.
Na taki widok nie jest się nigdy przygotowanym.
Ujrzałem ją z wysokości pierwszego piętra i natychmiast przymknąłem powieki,
odruchowo wycofując się w głąb pokoju.



Nie byłem gotowy widzieć tego, co zobaczyłem: ją na tle świata.
Nie byliśmy bowiem jej warci. Ani świat, ani ja.

Ale natychmiast poczułem ów słodkogorzki smak prawdy,
esencję piołunu i daktyli:

On ciągle wysyła tu swoich.
Są wśród nas, błękitni, jak miłosny list z tamtej strony.
Widzę.



Przywarłem więc do jesiennej ciemności okna
jak dziecko do szyby sierocińca.
Ale już nikogo w blasku migającej jarzeniówki.
Jedynie liście, strzępy mokrych gazet, litość.
Puste miejsce po nieskończoności

    Lublin - Pszów, listopad - grudzień 2002 r.




| do góry | powrót |